@ZENNNEK będzie będzie.
:) Zbieram się do napisania i w przyszłym tygodniu na pewno wrzucę ciąg dalszy.
:)
@maginiak następnym razem nie rezygnuj.
:) Kierunek naprawdę warty uwagi, byłam tam pierwszy raz, ale na pewno nie ostatni, w końcu jeszcze zorzy polarnej nie widziałam.
:)Dzień 5 - 5.06.2019 r.
W kolejny dzień obudziły nas promienie słońca, po deszczu nie było śladu – zakwasy jednak pozostały
:). W planach mieliśmy rejs na Bunes Beach. Zgodnie z informacją, którą dzień wcześniej uzyskaliśmy, statek odpływa z Reine o 9.30, a przygotowując się do wyjazdu wyczytałam, że warto stawić się trochę wcześniej, bo obowiązuje zasada, że kto pierwszy ten lepszy. Jednak biorąc pod uwagę, że to był początek czerwca i środa (więc nie weekend) nie spodziewałam się, że może być jednak jakiś problem z dostaniem się na statek. Do Reine dotarliśmy ok. 9.
Samochód zostawiliśmy tuż koło portu – dla osób udających się do Bunes Beach parking był za darmo. Przy kasie stało parę osób, a spora grupa już na pomoście była gotowa do wejścia na statek.
Stanęliśmy w kolejce i to bynajmniej nie ostatni - za nami ustawiło się też parę osób. Kupiliśmy bilety (bilet w dwie strony – 110 koron) i okazało się, że przyjechaliśmy w ostatniej chwili, osoby za nami zostały odprawione – wszystkie miejsca zostały wykupione (na oko około 25-30 osób). Dosłownie po 5 minutach wszyscy znaleźli się na łódce - część pod pokładem, a część na otwartej części (w tym my) i … ruszyliśmy. Mimo święcącego słońca temperatura oscylowała w okolicach 10 stopni, a silny wiatr potęgował wrażenie chłodu. Zarzuciliśmy na siebie wszystkie ubrania i czapki i podziwialiśmy widoki.
Po 30 minutach dopływamy do drewnianego pomostu i opuszczamy łódź.
Upewniamy się dokładnie, o której jest rejs powrotny i kierujemy się z wzdłuż wioski na szlak na plażę Bunes. Wioska składa się z około 15 domów usytuowanych wzdłuż zatoki i szczególnie dobrze obrazuje naturę Norwegów – im sąsiad dalej tym lepiej. Chyba mogłabym tam zamieszkać.
:) Idealne miejsce do odpoczynku – więcej pięknych widoków niż ludzi, zero samochodów, hałasu, można oddychać pełną piersią!
Przed ostatnim domem szlak ku plaży zaczyna piąć się w górę, mijamy po lewej stronie mały cmentarz.
Po kwadransie osiągamy szczyt małej przełęczy i ukazuje nam się Bunes Beach w całej okazałości.
Plaża jest ogromna, od zejścia na dół do dojścia do morza to ok. 15 minut, w poprzek też przejście zajmuje nie mniej niż 10 minut, a przecież trzeba też uwzględnić czas na uwiecznienie otaczającego nas piękna na zdjęciach. Po jednej stronie plażę ogradza gigantyczna pionowa skała, a z drugiej łagodne wzniesienie z powoli płynącym wodospadem.
Obraz tego miejsca dopełnia domek umieszczony tuż nad morzem wtulony w skały. Jego historia jest dość smutna (i pytanie, czy prawdziwa?) – ponoć na plaży osiadła rodzina, marząca o spokoju z dala od ludzi, pewnego razu jednak plażę nawiedził sztorm i wraz z wodą uderzającą o skały przyniósł niewybuch z wojny. Nastąpił wybuch i zniszczył część domku, uśmiercając też ojca rodziny…
Przez cały pobyt na plaży staraliśmy się kontrolować czas, gdyż o 14:30 był jedyny statek powrotny do Reine. A kto nie zdąży, ten zostaje! (W sumie – kusząca opcja w takich okolicznościach przyrody, jednak niestety nie w tej temperaturze
;)). Gdybyśmy kolejny raz tam jechali to na pewno w naszym plecaku znalazłby się namiot i zostalibyśmy na noc (tzn. na dzień
;)). Czas na plaży szybko mijał. Towarzyszyły nam mewy (nomen omen – troszkę agresywne ptaszyska, jeśli tam będziecie, nie zbliżajcie się do wzniesień na plaży, prawdopodobnie mają tam swoje gniazda
:)) i kilka osób (podziwiałam jednego starszego pana, który zdjął buciki i spacerował po wodzie – aczkolwiek bardzo szybko z powrotem je zakładał
:)).
W drodze powrotnej nawiązujemy krótkie znajomości.
:)
Tęskny rzut okiem w tył...
i idziemy do małego portu, po drodze oczywiście robiąc jeszcze kilka zdjęć.
:)
Statek przypłynął z ok. 15 minutowym opóźnieniem. Może w innej sytuacji wyszłaby z nas polska mentalność i zaczęlibyśmy narzekać na opóźnienie, jednak im dłużej w tym miejscu, tym lepiej! Okolice pomostu to według mnie jedno z najpiękniejszych i najbardziej magicznych miejsc, jakie widziałam (nie skłamię, jeśli powiem, że w życiu).
A do tego w małej budce w porcie napotykamy takie oto atrakcje:
Ok. 15:15 jesteśmy już przy aucie, konsumujemy suchy prowiant i udajemy się do Å. Jest to typowa wioska rybacko-turystyczna słynna chyba tylko w związku z nazwą. Szybki spacer, obowiązkowe zdjęcie tabliczki z nazwą miasta i zmierzamy do naszego mieszkania.
Cały czas czujemy zakwasy z poprzedniego dnia. Po drodze zjeżdżamy jeszcze do Nusfjord.
Jest to kolejna miejscowość wyjęta prosto z pocztówki – reklamowana jako najstarsza i najlepiej zachowana wioska na Lofotach.
Wioska szczególnie kojarzy się z mewami, są wszędzie i wszędzie je słychać.
Subiektywnie – miejsce warte odwiedzenia, jednak mnie bardziej podobało się Hamnøy. I co ważne – byliśmy tam już po 16, dzięki czemu wejście do wioski było darmowe. Po godzinie 19 meldujemy się w mieszkaniu, szybka obiadokolacja i idziemy spać.Dzień 6 - 6.04.2019 r.
Tego dnia w planach mieliśmy Ryten. Na szczęście zakwasy z pierwszej norweskiej wspinaczki troszkę ‘puściły’, toteż z jeszcze większym entuzjazmem rozpoczęliśmy dzień.
:) Nie wspominając o tym, że pogoda była zacna – nic tylko się opalać.
;) Zgodnie z opisem szlaku i drogi na stronie 68north.com udaliśmy się w kierunku Yttersand. Jedną ze wskazówek ze strony było minięcie stodoły „Frankenstein” i skręcenie w lewo. Długo się zastanawiałam, o co może chodzić z tą stodołą – jednak będąc na miejscu zagadka została rozwiązana - po drodze naprawdę jest stodoła przypominająca komedie rodem z rodziny Adamsów.
Auto zostawiliśmy na pierwszym napotkanym parkingu i to był błąd. Parking znajdował się na placu u miejscowego rolnika – koszt 100 koron. Tymczasem jakbyśmy pojechali dalej i skręcili w lewo znaleźlibyśmy wolny darmowy parking. Może w szczycie sezonu mógłby być problem z miejscem, ale w czerwcu było luźno. No trudno, powiedzmy, że było warto, bo sympatyczny Norweg był bardzo rozmowny i w cenie miał liczne sugestie co do szlaku, do tego po norwesku, więc było wesoło – żadnej ze stron nie przeszkadzało, że prawie się nie rozumiemy. Najważniejsze – trafiliśmy na szlak.
:)
Na początku droga wiedzie poprzez pola i mokradła, a następnie pomału pnie się w górę. Pogoda była nie norweska – ok 15-18 stopni i słonecznie.
W połowie drogi przy niewielkim stromym podejściu nawet były łańcuchy, jednak porównując wejście na Festvågtind i na Ryten to nie wiem, czym się kierowano robiąc w tym miejscu łańcuchy.
Bardzo ładne zdjęcia. I trochę smutno mi patrzeć, bo niestety całkiem niedawno, posłuchawszy przez chwilę głosu "rozsądku", zrezygnowałam z zakupionych już biletów do Tromso wykorzystując 5 minutową zmianę rozkładu Wizz Air. Ten rozsądek nie jest zbyt przydatny czasem.
@ZENNNEK będzie będzie.
:) Zbieram się do napisania i w przyszłym tygodniu na pewno wrzucę ciąg dalszy.
:)@maginiak następnym razem nie rezygnuj.
:) Kierunek naprawdę warty uwagi, byłam tam pierwszy raz, ale na pewno nie ostatni, w końcu jeszcze zorzy polarnej nie widziałam.
:)
@ZENNNEK będzie będzie. :) Zbieram się do napisania i w przyszłym tygodniu na pewno wrzucę ciąg dalszy. :)
@maginiak następnym razem nie rezygnuj. :) Kierunek naprawdę warty uwagi, byłam tam pierwszy raz, ale na pewno nie ostatni, w końcu jeszcze zorzy polarnej nie widziałam. :)Dzień 5 - 5.06.2019 r.
W kolejny dzień obudziły nas promienie słońca, po deszczu nie było śladu – zakwasy jednak pozostały :). W planach mieliśmy rejs na Bunes Beach. Zgodnie z informacją, którą dzień wcześniej uzyskaliśmy, statek odpływa z Reine o 9.30, a przygotowując się do wyjazdu wyczytałam, że warto stawić się trochę wcześniej, bo obowiązuje zasada, że kto pierwszy ten lepszy. Jednak biorąc pod uwagę, że to był początek czerwca i środa (więc nie weekend) nie spodziewałam się, że może być jednak jakiś problem z dostaniem się na statek.
Do Reine dotarliśmy ok. 9.
Samochód zostawiliśmy tuż koło portu – dla osób udających się do Bunes Beach parking był za darmo. Przy kasie stało parę osób, a spora grupa już na pomoście była gotowa do wejścia na statek.
Stanęliśmy w kolejce i to bynajmniej nie ostatni - za nami ustawiło się też parę osób. Kupiliśmy bilety (bilet w dwie strony – 110 koron) i okazało się, że przyjechaliśmy w ostatniej chwili, osoby za nami zostały odprawione – wszystkie miejsca zostały wykupione (na oko około 25-30 osób). Dosłownie po 5 minutach wszyscy znaleźli się na łódce - część pod pokładem, a część na otwartej części (w tym my) i … ruszyliśmy. Mimo święcącego słońca temperatura oscylowała w okolicach 10 stopni, a silny wiatr potęgował wrażenie chłodu. Zarzuciliśmy na siebie wszystkie ubrania i czapki i podziwialiśmy widoki.
Po 30 minutach dopływamy do drewnianego pomostu i opuszczamy łódź.
Upewniamy się dokładnie, o której jest rejs powrotny i kierujemy się z wzdłuż wioski na szlak na plażę Bunes. Wioska składa się z około 15 domów usytuowanych wzdłuż zatoki i szczególnie dobrze obrazuje naturę Norwegów – im sąsiad dalej tym lepiej. Chyba mogłabym tam zamieszkać. :) Idealne miejsce do odpoczynku – więcej pięknych widoków niż ludzi, zero samochodów, hałasu, można oddychać pełną piersią!
Przed ostatnim domem szlak ku plaży zaczyna piąć się w górę, mijamy po lewej stronie mały cmentarz.
Po kwadransie osiągamy szczyt małej przełęczy i ukazuje nam się Bunes Beach w całej okazałości.
Plaża jest ogromna, od zejścia na dół do dojścia do morza to ok. 15 minut, w poprzek też przejście zajmuje nie mniej niż 10 minut, a przecież trzeba też uwzględnić czas na uwiecznienie otaczającego nas piękna na zdjęciach.
Po jednej stronie plażę ogradza gigantyczna pionowa skała, a z drugiej łagodne wzniesienie z powoli płynącym wodospadem.
Obraz tego miejsca dopełnia domek umieszczony tuż nad morzem wtulony w skały. Jego historia jest dość smutna (i pytanie, czy prawdziwa?) – ponoć na plaży osiadła rodzina, marząca o spokoju z dala od ludzi, pewnego razu jednak plażę nawiedził sztorm i wraz z wodą uderzającą o skały przyniósł niewybuch z wojny. Nastąpił wybuch i zniszczył część domku, uśmiercając też ojca rodziny…
Przez cały pobyt na plaży staraliśmy się kontrolować czas, gdyż o 14:30 był jedyny statek powrotny do Reine. A kto nie zdąży, ten zostaje! (W sumie – kusząca opcja w takich okolicznościach przyrody, jednak niestety nie w tej temperaturze ;)). Gdybyśmy kolejny raz tam jechali to na pewno w naszym plecaku znalazłby się namiot i zostalibyśmy na noc (tzn. na dzień ;)).
Czas na plaży szybko mijał. Towarzyszyły nam mewy (nomen omen – troszkę agresywne ptaszyska, jeśli tam będziecie, nie zbliżajcie się do wzniesień na plaży, prawdopodobnie mają tam swoje gniazda :)) i kilka osób (podziwiałam jednego starszego pana, który zdjął buciki i spacerował po wodzie – aczkolwiek bardzo szybko z powrotem je zakładał :)).
W drodze powrotnej nawiązujemy krótkie znajomości. :)
Tęskny rzut okiem w tył...
i idziemy do małego portu, po drodze oczywiście robiąc jeszcze kilka zdjęć. :)
Statek przypłynął z ok. 15 minutowym opóźnieniem. Może w innej sytuacji wyszłaby z nas polska mentalność i zaczęlibyśmy narzekać na opóźnienie, jednak im dłużej w tym miejscu, tym lepiej! Okolice pomostu to według mnie jedno z najpiękniejszych i najbardziej magicznych miejsc, jakie widziałam (nie skłamię, jeśli powiem, że w życiu).
A do tego w małej budce w porcie napotykamy takie oto atrakcje:
Ok. 15:15 jesteśmy już przy aucie, konsumujemy suchy prowiant i udajemy się do Å. Jest to typowa wioska rybacko-turystyczna słynna chyba tylko w związku z nazwą. Szybki spacer, obowiązkowe zdjęcie tabliczki z nazwą miasta i zmierzamy do naszego mieszkania.
Cały czas czujemy zakwasy z poprzedniego dnia. Po drodze zjeżdżamy jeszcze do Nusfjord.
Jest to kolejna miejscowość wyjęta prosto z pocztówki – reklamowana jako najstarsza i najlepiej zachowana wioska na Lofotach.
Wioska szczególnie kojarzy się z mewami, są wszędzie i wszędzie je słychać.
Subiektywnie – miejsce warte odwiedzenia, jednak mnie bardziej podobało się Hamnøy. I co ważne – byliśmy tam już po 16, dzięki czemu wejście do wioski było darmowe.
Po godzinie 19 meldujemy się w mieszkaniu, szybka obiadokolacja i idziemy spać.Dzień 6 - 6.04.2019 r.
Tego dnia w planach mieliśmy Ryten. Na szczęście zakwasy z pierwszej norweskiej wspinaczki troszkę ‘puściły’, toteż z jeszcze większym entuzjazmem rozpoczęliśmy dzień. :) Nie wspominając o tym, że pogoda była zacna – nic tylko się opalać. ;)
Zgodnie z opisem szlaku i drogi na stronie 68north.com udaliśmy się w kierunku Yttersand. Jedną ze wskazówek ze strony było minięcie stodoły „Frankenstein” i skręcenie w lewo. Długo się zastanawiałam, o co może chodzić z tą stodołą – jednak będąc na miejscu zagadka została rozwiązana - po drodze naprawdę jest stodoła przypominająca komedie rodem z rodziny Adamsów.
Auto zostawiliśmy na pierwszym napotkanym parkingu i to był błąd. Parking znajdował się na placu u miejscowego rolnika – koszt 100 koron. Tymczasem jakbyśmy pojechali dalej i skręcili w lewo znaleźlibyśmy wolny darmowy parking. Może w szczycie sezonu mógłby być problem z miejscem, ale w czerwcu było luźno. No trudno, powiedzmy, że było warto, bo sympatyczny Norweg był bardzo rozmowny i w cenie miał liczne sugestie co do szlaku, do tego po norwesku, więc było wesoło – żadnej ze stron nie przeszkadzało, że prawie się nie rozumiemy. Najważniejsze – trafiliśmy na szlak. :)
Na początku droga wiedzie poprzez pola i mokradła, a następnie pomału pnie się w górę. Pogoda była nie norweska – ok 15-18 stopni i słonecznie.
W połowie drogi przy niewielkim stromym podejściu nawet były łańcuchy, jednak porównując wejście na Festvågtind i na Ryten to nie wiem, czym się kierowano robiąc w tym miejscu łańcuchy.
Przez całą drogę towarzyszyły nam takie widoki.